Z upływem lat dostrzegam w sobie coraz większą potrzebę stabilizacji. Zapewne jest to tendencja naturalna i zrozumiała. Będę jednak z wami szczery. Odkrywam, jak niewiele trzeba, by skłonność ta stała się ofiarą pewnego niepokojącego mechanizmu. Mechanizmu, w wyniku którego stabilizacja degeneruje się w skostniałość, rutynę i ciasnotę umysłu.
Obserwuję u siebie na przykład wzrastającą potrzebę ograniczenia ilości spraw, w które jestem zaangażowany i skupienia się na tym, co dla mnie istotne. No dobrze, to akurat niekoniecznie musi być negatywny symptom. W tym samym czasie jednak zauważam, że coraz łatwiej wyprowadza mnie z równowagi, gdy ktoś lub coś zakłóca mój “optymalny” rytm życia, “świętą” prywatność, “ważne” plany. A to już raczej mniejszy powód do dumy. Na domiar złego, zaczynam przyłapywać się na tym, że do różnych czynności podchodzę bardzo rutynowo i “tradycjonalistycznie”. Sprawy wiary nie są tu wyjątkiem.
Paradoksalnie, w ostatnim czasie coraz mocniej przekonuję się, że bycie naśladowcą Chrystusa bardziej można przyrównać do długiej podróży pełnej niespodziewanych zdarzeń niż do niezobowiązującego pobytu w sanatorium. Chrześcijanin to ktoś, kto jest nieustannie otwarty na zmiany – jeśli tylko będzie go do tego inspirował Duch Święty. W Biblii nie znajdziemy pojęcia duchowa emerytura. Podążając za Jezusem, do końca naszego życia będziemy odkrywcami i pielgrzymami.
Z jednej strony więc, z coraz większym oporem przyjmuję wszelkie zakłócenia mojego ustabilizowanego trybu życia, a z drugiej strony staję przed wyzwaniem, jakim jest dla mnie przykład życia Jezusa i pierwszych chrześcijan. Wygodnie mi z tym, jak sobie wszystko poukładałem, ale boję się, że daję się złapać w pułapkę mentalności chrześcijańskiego getta, uwielbienia dla własnej tradycji kościelnej, pustego formalizmu i rutyny.
Nie chcę być takim skostniałym, zapatrzonym w swoje poletko chrześcijaninem! Jezus taki nie był – i to chyba szczególnie drażniło przywódców religijnych tamtych czasów. Pragnę wgłębiać się w Pismo Święte i eliminować ze swojego życia wszystko, co powstrzymuje mnie przed podążaniem za moim Mistrzem. Mówiąc bez ogródek, od czasu do czasu potrzebuję potrząsnąć trochę swoim chrześcijaństwem!
Jak to robię? Podzielę się dwoma pomysłami:
Wizyta na spotkaniu wspólnoty nie należącej do mojej denominacji kościelnej.
Są kościoły, w których wielbi się Boga w bardziej tradycyjny, podniosły sposób niż w naszej wspólnocie, jest także wiele miejsc, gdzie przebieg spotkań jest o wiele bardziej nieformalny i żywiołowy niż u nas. Takie jednorazowe oderwanie się od formuły, którą propaguje mój kościół i dołączenie do chrześcijan wielbiących Boga w inny sposób, niż jestem do tego przyzwyczajony, pomaga mi potrząsnąć moim chrześcijaństwem. Nie zmienia to faktu, że najczęściej nie są to kościoły, których chciałbym stać się stałym członkiem. Odświeżające jest jednak odkrywać, że w tych różnych miejscach mogę spotkać wielu prawdziwych chrześcijan, którzy z całych sił kochają Boga. I razem z nimi wielbić naszego Stwórcę.
Dzień spędzony w ciszy i samotności.
Zaznaczam, że w żadnym wypadku nie jestem osobą o “kontemplacyjnych” skłonnościach. A mimo to, gdzieś w środku wiem, że taki dzień sam na sam z Bogiem może być zarodkiem pozytywnych zmian w moim zastygłym chrześcijaństwie. Tak wielu rzeczy jeszcze nie pojmuję, chcę więc spędzać czas u stóp Jezusa i uczyć się od Niego nowych lekcji wiary. On sam zresztą miał w zwyczaju opuszczać tłumy i szukać miejsca odosobnienia – by spędzać długie godziny ze swoim Ojcem. Myślę, że warto Go w tym naśladować.
To tylko dwa przykłady takich potrząsających aktywności, na mojej liście mam jeszcze kilka innych pomysłów. Zachęcam cię do przemyślenia, co może dla ciebie być takim antidotum na intelektualne i duchowe skostnienie. Otwórz szeroko okna duszy i przewietrz porządnie serce. Potrząśnij swoim chrześcijaństwem. Wyrywaj chwasty legalizmu, kontroli, samozadowolenia. Nie powiększaj listy współczesnych faryzeuszów!