Nie chodzi o moralność

W chrześcijaństwie nie chodzi o moralność.

A teraz, zanim z oburzeniem wyłączysz okno przeglądarki, pozwól mi lepiej wytłumaczyć, co mam na myśli. Dam głowę, że pod koniec artykułu przyznasz mi rację.

W swojej wspólnocie prowadzę zajęcia dla dzieci. Od pewnego czasu zadaję im często pytanie: Jak myślicie, czego Pan Bóg od nas najbardziej oczekuje? Otrzymuję odpowiedzi typu: “Bóg chce, żebym zawsze był grzeczny”, “Pan Bóg chce, żebym się dużo modliła”, a nawet – “Jezus chce, byśmy pomagali innym”. Tak, oczekiwałem takich odpowiedzi i powinienem być zadowolony, że moja grupa tak dobrze sobie radzi z tym pytaniem.

Jest jednak mały problem. To nie są właściwe odpowiedzi! Nie trafiają w sedno. Mijają się z istotą sprawy – może minimalnie, ale jednak. To tak jakby żeglarz pomylił się nieznacznie przy obliczaniu azymutu. Niewielki błąd, 3 stopnie odchylenia, nic strasznego przecież. A jednak… wystarczy kilka dni żeglugi, by minąć się z celem o setki mil i nigdy nie dotrzeć do miejsca przeznaczenia. To dlatego żeglarze od tysięcy lat z taką obsesyjną pieczołowitością sprawdzają kurs swoich statków.

Kiedy zadaję pytanie: Czego Bóg od nas najbardziej oczekuje?, odpowiedź na którą czekam to: “On chce, byśmy Go kochali“. O to właśnie chodzi. Nie ma nic ważniejszego. Oto sedno chrześcijaństwa.

Na wcielaniu w życie praktycznych aspektów tej prawdy powinno upłynąć nam całe życie. Pielęgnując więź miłości z naszym Stwórcą, będziemy musieli wyrzucić za burtę wszelkie śmieci i zbędny balast, który mógłby zakłócić nasze skupienie na wytyczonym celu. A spraw, które mogą nas wybić z kursu, jest niemało.

Życie chrześcijańskie jest złożone, a przynęty odwodzące nas od Boga pojawiają się w najróżniejszych formach. Jeśli jesteś oddanym naśladowcą Chrystusa, jest duże prawdopodobieństwo, że z powodzeniem unikasz tak zwanych “ciężkich” grzechów. Raczej nie obudzisz się jutro z zamiarem stania się handlarzem narkotyków. Nie grozi ci, że w jednej chwili, bez żadnych sygnałów ostrzegawczych, wyrzekniesz się wiary i przeistoczysz w agresywnego ateistę.

Co innego “drobne” grzechy, nieznaczne zakłócenia, delikatne odstępstwa. Te czyhają na każdym kroku. Rzecz jasna, jako istoty niedoskonałe będziemy odstawali od chrześcijańskiego ideału – to nieuniknione. Dlatego też musimy na bieżąco wykrywać te duchowe zagrożenia i likwidować ich szkodliwy wpływ.

I tutaj ważna uwaga. Owe zakłócające nasz duchowy kurs sprawy nie pojawiają się tylko i wyłącznie pod postacią grzesznych pokus. Więcej, one mogą przychodzić w bardzo atrakcyjnym przebraniu. Będą jawić się jako sprawy zasadne i dobre. Przykłady?

Starotestamentowego króla Saula rozpraszało nieodparte pragnienie, by być dobrym i lubianym władcą. Faryzeuszów w Nowym Testamencie wybijało z kursu fanatyczne przywiązanie do (litery) Pisma Świętego. Patriarchę Abrahama trzymała na uwięzi bezgraniczna miłość do syna Izaaka.

Rzeczy dobre stały się w ich przypadku przeszkodą dla rzeczy najlepszych. Podobnie może być w XXI wieku. Ot, weźmy choćby pracę katechetyczną wśród dzieci. Z własnego doświadczenia wiem, jak łatwo na tym polu “zboczyć z kursu”.

Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś, że największą przeszkodą w służbie dla Boga jest często… służba dla Boga. Wzrost duchowy osób zaangażowanych w Kościele tamuje… ich zaangażowanie w Kościele. Rzeczy, które robimy dla Boga mogą zaciemniać rzeczywisty stan naszej relacji z Nim. Wielu ludzi decyduje się na karierę duchowną lub działalność społeczną ze szlachetnych pobudek, takich jak chęć pomagania innym w ich dorastaniu duchowym i emocjonalnym. Nie jest to jednak wystarczająco dobra motywacja. Z takimi pobudkami już na starcie zbaczamy z kursu o trzy stopnie.

Właściwą motywacją do służby Bogu jest miłość do Niego. Tak silna, że nie możemy powstrzymać jej pulsującego strumienia przed “wylewaniem się” na innych. Jeśli zaczynasz pracę w Kościele z innych powodów, czeka cię rozczarowanie. Zderzysz się z niewdzięcznością i obojętnością. Twoje poświęcenie nie będzie robiło na dzieciach wrażenia. Twoja gorliwość zostanie krzywdząco zinterpretowana przez dorosłych. Ludzie, którym będziesz chciał pomóc, będą się opierać, wykręcać, a nawet otwarcie z tobą walczyć. Nastolatki będą się buntować. Parafianie będą narzekać. Twoi przełożeni będą tobą pomiatać.

Scenariusz ten dzieje się tak często, że ukuto nawet w tym kontekście specjalny termin – wypalenie. Iluż to młodych wizjonerów skończyło na mieliźnie rozczarowania i zniechęcenia! Jedynym antidotum na syndrom wypalenia jest regularna, szczera autorefleksja, pozwalająca sprawdzić, czy trzymamy się właściwego kursu.

Nie chodzi o moralność. Kiedy w twoim chrześcijaństwie wszystko zacznie kręcić się wokół moralnej przyzwoitości, wiedz, że jesteś na złym torze. Straciłeś z oczu cel – żarliwą miłość do Boga. Prawdy tej nie może zignorować żaden chrześcijanin, szczególnie jednak ci, którzy wychowują dzieci czy pomagają młodym chrześcijanom w duchowym dorastaniu. Może się bowiem skończyć tak, jak z faryzeuszami. Ci współcześni Jezusowi mistrzowie moralności całą swoją energię zużywali na przestrzeganie ściśle określonego zestawu reguł etycznych i religijnych. I to samo próbowali wpoić swoim naśladowcom. Nie zrobiło to wrażenia na Chrystusie, przeciwnie, to właśnie taką postawę krytykował najczęściej i najsurowiej (Ewangelia Mateusza 23,27).

Moralność nie wysłuży ci zbawienia. Nie sprawi, że staniesz się “dobrym człowiekiem”. Może za to paskudnie uprzykrzyć życie twoim bliskim. A na koniec popchnie cię w ramiona wypalenia. Nie dasz rady o własnych siłach udźwignąć ciężaru “bycia porządnym chrześcijaninem” i “wychowywania innych na porządnych ludzi”. Rozczarujesz się. Nie chodzi o moralność. Jest ona raczej produktem ubocznym czegoś ważniejszego albo, z innej perspektywy, przewodnikiem do spraw istotniejszych.

Wracając do kwestii pracy katechetycznej wśród dzieci: Kiedy byłem małym chłopcem, uczono mnie, że jeśli będę się dobrze zachowywał, będę się regularnie modlił, itd., wszystko będzie się dobrze układało. Cóż, rozumowanie to ma kilka poważnych mankamentów. Jeśli wpajasz dzieciom taki sposób myślenia, to narażasz je na spore duchowe dylematy w przyszłości. Za zakrętem czeka kryzys wiary. Co się stanie, jeśli pewnego dnia temu dobrze ułożonemu młodemu człowiekowi spokojne i dostatnie życie zakłóci nagła tragedia? Jak sobie z tym poradzi? Do jakich dojdzie wniosków – na podstawie teologii wpojonej mu w dzieciństwie?

Może stwierdzić: “Widocznie nie jestem wystarczająco dobrym człowiekiem i Bóg karze mnie za moje niedociągnięcia.” Albo: “Starałem się z całych sił, ale Bóg mnie zawiódł. To nie fair. Bóg nie jest sprawiedliwy i nie zależy Mu na mnie.” Boję się czasem tych wewnętrznych dialogów, jakie muszą toczyć się w głowach dzieci i nastolatków, które tak gorliwie i “po chrześcijańsku” wychowujemy. Wierzcie mi, one rozumują całkiem logicznie i potrafią wyciągać wnioski z tego, co słyszą. Więc jeśli podajemy im niepełne lub niepoprawne informacje na temat Boga i wiary, może je to prędzej czy później wywieść na duchowe manowce.

Nie zrozumcie mnie źle. To nie tak, że beztrosko pozwalam, by moje dzieci robiły wszystko, na co mają ochotę, albo że namawiam cię do bezstresowego wychowania twoich dzieci. Ja po prostu chcę im na przyszłość oszczędzić niepotrzebnych wstrząsów. Chcę ich uczyć poprawnej teologii. Chcę, by było dla nich najważniejsze to, co dla Boga jest najważniejsze.

Na szczęście Pismo Święte nie daje nam cienia wątpliwości, co jest dla naszego Pana tym priorytetem numer 1:

Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. (Ewangelia Łukasza 10,27)

To zdanie to gwiazda polarna każdego naśladowcy Chrystusa. Punkt odniesienia dla wszystkiego innego w chrześcijaństwie. Nie wiedza biblijna, nie samodyscyplina, nie ofiarność i nie dobre zachowanie. Te rzeczy nie są nieważne, ale powinny służyć tylko jako narzędzia w procesie upodabniania się do Chrystusa. Nie mogą stać się celem samym w sobie.

Długi czas uważałem, że chrześcijanin skupiony na własnych wysiłkach i chrześcijanin opierający się na Bożej łasce to radykalnie odmienne postawy na dwóch krańcach chrześcijańskiej skali. Dziś myślę, że dzieli je tylko nieznaczne wychylenie wskazówki duchowego kompasu. Te dwie osoby mogą wykonywać dokładnie te same czynności – czytać Biblię, chodzić do kościoła, pomagać innym. Różnicę sprawia miłość do Boga.

“Legalista” robi to, co robi, z najróżniejszych powodów, ale zawsze brakuje tam szczerej miłości do Stwórcy. Może kieruje nim poczucie winy. Lub chęć, by zaskarbić sobie Bożą przychylność. Może myśli, że musi dać sobie radę z chrześcijańskimi przykazaniami sam, nawet jeśli mu to za bardzo nie wychodzi. Może porównuje się z innymi i z pogardą traktuje tych, którzy się “mniej starają” niż on. Jedno jest pewne – miłości tam jak na lekarstwo.

Jeśli nasze dzieci będziemy uczyli tylko i wyłącznie poprawnego postępowania, chwasty legalizmu znajdą w ich umysłach pożywną glebę. Zachęcam więc, byśmy jako rodzice, nauczyciele, katecheci poddali analizie treści, które podajemy naszym podopiecznym. Popracujmy nad tym, by w naszym przekazie na pierwszym miejscu zawsze była miłość. Nie jakaś sentymentalna, ckliwa, nijaka miłość, ale miłość dojrzała, osadzona w prawdzie. Nieskończona miłość Boga do nas i nasza szczera miłość do Niego.

Nie ukrywajmy, nie jest trudno zboczyć z tego kursu. Na każdym kroku będą się pojawiały impulsy ściągające nas w stronę postawy zabarwionej legalizmem. Jak sobie z tym radzić? Regularnie sprawdzaj swoje położenie i na bieżąco koryguj duchowy kurs. Ja na przykład policzyłem, że w zeszłym tygodniu co najmniej 2 razy zareagowałem w typowo legalistyczny, zapatrzony w siebie sposób (nie mówiąc o sytuacjach, których nie jestem świadomy!) i w tym tygodniu też pewnie mi się to zdarzy. Więc dbam, jak mogę, o chwile autorefleksji każdego dnia i staram się wciąż na nowo zestrajać z przesłaniem Największego Przykazania.

Pomaga mi w tym zadawanie sobie bardzo szczerych, penetrujących moje motywacje pytań, na przykład: Czy czytam Biblię, bo chcę, by Bóg mi był przychylny w tym dniu czy też robię to, bo chcę spędzić z Nim czas, słuchać Go i wyrazić Mu swoją miłość? Albo: Czy patrząc na bezdomnego człowieka, wzbiera we mnie współczucie i miłość, czy raczej politowanie i pogarda? I jeszcze jeden przykład: Jeśli irytują mnie w zachowaniu ludzi sprawy, które Jezusa nie irytowały, czy jestem gotów rozprawić się z tą irytacją?

Mam nadzieję, że teraz lepiej rozumiesz, co mam na myśli, twierdząc, że w chrześcijaństwie nie chodzi w pierwszym rzędzie o moralność. I że zgadzasz się ze mną, że sednem wiary jest miłość do Boga – jedyny kurs, jaki warto obrać.

Jeśli podzielasz mój punkt widzenia, zadajesz sobie może w tym momencie pytanie: Dobrze, tylko jak to praktycznie robić? Jak mam kochać Boga? Oraz: Jak tego nauczyć moje dzieci? To najlepsze pytania, jakie możemy (i powinniśmy) sobie stawiać! Ten artykuł jest już i tak dosyć długi, więc nie będę ci podpowiadał (mam pewne sugestie, ale to temat na inną okazję).

Zachęcam cię, byś sam popracował nad praktycznymi pomysłami, które pomogą ci pielęgnować miłość do Boga. Poświęć tej sprawie uwagę. Studiuj Pismo Święte. Rozmawiaj z doświadczonymi chrześcijanami. Bądź kreatywny. Spisz swoje pomysły na kartce papieru i wcielaj je (cierpliwie, bez legalistycznego pośpiechu) w życie. Zrób wszystko, by trzymać się właściwego duchowego kursu!

Opublikowany w temacie: Relacja z Bogiem i oznaczony kategorią: , .

David Carl zajmuje się pracą wśród najmłodszych w kościele Stonebriar Community Church we Frisco w Teksasie. Koordynuje program dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Wcześniej, przez 12 lat był częścią zespołu Insight for Living, jako twórca i reżyser Paws & Tales, chrześcijańskiego programu radiowego dla dzieci.